Wiesz już, że czytanie mapy nie zawsze wychodzi mi perfekcyjnie. Pora na ujawnienie kolejnej słabości. Niezaprzeczalnie, jest to poruszanie się podziemnymi szlakami.
Mieszkając w Gdańsku owych trudności brak. W Trójmieście nie mamy metra, tylko SKM i PKM, a te można okiełznać po jednej przejażdżce i z łatwością zapamiętać, w którym kierunku trzeba się poruszać. Zupełnie inaczej jest w Bukareszcie. W mieście są cztery linie metra (to lepiej niż w Warszawie!) żółta, niebieska, czerwona i zielona. Przez ponad miesiąc mieszkania w Rumunii oczywiście podróżowałam już metrem, ale zazwyczaj byłam z kimś kto lepiej ogarnia podziemną rzeczywistość. Nadszedł wreszcie moment, kiedy musiałam stanąć twarzą w twarz z tym potworem i dojechać na przystanek 1 Mai, skąd odjeżdża autobus do pałacu w Mogoșoai (cóż, wymyśliłam sobie kolejną wycieczkę). Patrząc na rozkład metra – zadanie wydaje się proste jak barszcz, jednak praktyka różni się od teorii.
Czekały mnie 2 przesiadki (to już napawa strachem!). No ale halo, przecież nie pokona mnie metro! Uzbrojona w najpiękniejszy uśmiech (jak mówi moja mama: „uśmiech numer 5”) weszłam na pierwszą stację (Piata Romana), z którą trochę się już znamy, bo zawsze z niej zaczynam podróż.
I zaczyna się dziać… Metro nadjeżdża, zagubiona wsiadam do środka, odjeżdżamy i jest – pierwszy stop: stacja Piata Victoriei. To ta chwila, kiedy zaczynają się schody – trzeba znaleźć drugą linię metra.
„Agnieszka, tylko spokojnie” – jak oszalała uspakajam w myślach samą siebie. Dużo ludzi idzie w tym samym kierunku. Docieram na miejsce, szybki rzut oka na mapę.
„W którą stronę powinnam jechać? Chyba jest okej…” i czekam dalej (jest ryzyko, jest zabawa). W międzyczasie jeszcze pięć razy sprawdzam czy na pewno jestem przy właściwym torze.
Stacja: Gara de Nord.
Pora na wykorzystanie mojej super mocy, czyli uśmiechu i wdzięku (hahah)! Zaczepiam przechodnia i rzucam w jego stronę pytanie o linię M4. Bach, pierwsza porażka – nie ma pojęcia. Trudno, próbuję dalej. Widzę panów z ochrony. I bach, druga porażka – nie rozmawiają po angielsku (powoli zaczynam wpadać w panikę). Zaraz, zaraz, przecież do trzech razy sztuka. Tadam, próba okazuje się trafiona, mężczyzna rozumie moje pytanie i wskazuje mi drogę! HURA!!! Po przejściu kilkuset metrów korytarzy docieram na peron, na którym czeka już na mnie upragniony środek transportu (happy endy mają swój urok).
Szybka przesiadka na autobus (20 minut trasy za 2 leje w jedną stronę) i już jestem na miejscu. Pałac w Mogoșoai został wybudowany pod koniec XVIII wieku i od początku stanowił siedzibę najważniejszych książąt Rumunii. Budynek i otaczający go ogród robią niesamowite wrażenie nawet w listopadzie, więc co musi dziać się tutaj wiosną, kiedy wszystko budzi się do życia?!
W ogrodzie znajduje się kilka szklarni, trochę na wzór gdańskiej palmiarni w Parku Oliwskim. I róże! Są tutaj róże! : )
Co to za wycieczka bez lokalnej przekąski? Pyszny covrig z czekoladą (taki rumuński precel) to idealne zwieńczenie cudownego popołudnia.
Miejscowość Mogoșoaia oddalona jest od Bukaresztu o niecałe 20 km. Aż żal ominąć to miejsce będąc w okolicy… Koniecznie pojedź tam metrem! ; )
~Agnieszka K.