„Wielkanoc spędzamy w Chorwacji” – brzmi super, no nie (co drugi z naszych znajomych rzucał w odpowiedzi „Wow, zazdroszczę!”)? I cóż… Trudno zaprzeczać, bo to naprawdę idealna okazja do zgłębienia lokalnych tradycji, o których dotąd czytało się w przewodnikach. Szkoda tylko, że widziana rzeczywistość tak bardzo różni się od tej, opisywanej dość barwnie przez znawców kultur bałkańskich.
Jajka, zające i inne wielkanocne „must have” prześladowały nas już praktycznie od samego przyjazdu do Chorwacji. To akurat odbierałyśmy jako dobrą zapowiedź. Z blogów podróżniczych wyczytałyśmy, że Chorwaci obchodzą Święta bardzo podobnie do nas. Miało być zatem jak w domu.
Z uczestnictwa w obrzędach Wielkiego Czwartku i Piątku zrezygnowałyśmy świadomie. Co prawda chodzimy tutaj do kościoła co niedziela, ale czasem więcej ukojenia daje nam kilkuminutowa modlitwa w ciszy niż przebijanie na siłę naszych myśli przez odprawiane w języku chorwackim nabożeństwa. Mając w pamięci polskie zwyczaje, kontemplacje w kościele postanowiłyśmy przełożyć na czas adoracji. I tak, zaraz po wypiciu pierwszej kawy w Wielką Sobotę, udałyśmy się w stronę świątyni. W Polsce zastałybyśmy na oścież otwarte drzwi, a w środku skrupulatnie przygotowany Grób Pański. Przecież to ta sama religia, więc dlaczego w Chorwacji miałoby być inaczej?
Właśnie, no to dlaczego jest?
Adoracja w Lovranie ogranicza się do zerknięcia przez szybę na osamotnioną figurę Jezusa (praktycznie bez możliwości przekroczenia progu świątyni). Widok to tym bardziej smutny, gdy zdezorientowani turyści ze zdwojoną determinacją szarpią za klamkę, żeby dostać się do środka, a ta ani drgnie. Smutne, naprawdę.
A Chorwaci niewzruszeni… Ot co, dzień jak co dzień.
Trudno było nam też wyobrazić sobie śniadanie wielkanocne bez tzw. „święconki”. Głosy z Internetu niosły, że i ten zwyczaj łączy nasze narody. W czasie adoracji planowałyśmy wypytać o godziny święcenia pokarmów (wszyscy nasi miejscowi znajomi są prawosławni, więc nie udało nam się zdobyć takiej informacji wcześniej). Ale skoro w kościele zastałyśmy pustki, z zapytaniem udałyśmy się do najbardziej zatłoczonego w miasteczku miejsca – do piekarni.
„Tak, tak, przygotowujemy koszyki. Święcenie jest o 8 rano.”
Szybka kontrola zegarka – wybiła 10. Nic tam po nas. Panią zza lady poprosiłyśmy jeszcze o podanie Pincy, czyli tradycyjnego wielkanocnego ciasta i niezbyt pocieszone wracałyśmy do mieszkania. A na ulicach króluje teraz oczywiście język niemiecki. Wygląda na to, że Wielkanoc zapowiada początek sezonu, bo nasze miasteczko nagle ożyło, a knajpki pojawiły się w niespodziewanych miejscach.
Tak czy inaczej, na naszym niedzielnym stole nie zabrakło ani żurku (szczęśliwie dotarł z Polski!), ani tradycyjnej jarzynowej (no prawie, bo w Chorwacji ogórek kiszony zastępuje się korniszonem), ani burka i ajvaru. Do syta!
A że pogoda nie zawiodła, to i rodzinna wycieczka dostarczyła wrażeń. Cel: masyw górski Učka i podziwianie panoramy z najwyższego szczytu Vojak, z którego dostrzec można nawet Wenecję (podobno, bo niestety tym razem chmury utrudniły nam trochę sprawę ; )).
I co? „Cudze chwalicie…”, ale zaraz, zaraz. Tym razem nie chwalimy (stałyśmy się chyba dość krytyczne!). Tym razem po prostu się martwimy. Jest Wielkanoc, najważniejszy okres dla chrześcijaństwa, okres zadumy i podsumowań, a my zgadzamy się, żeby drzwi kościoła były zamknięte. Coś jest nie tak, coś się zepsuło, coś trzeba naprawić…
~Magdalena S., Aleksandra N.